Proces w sprawie masakry grudniowej - Muzeum Historii Polski w Warszawie SKIP_TO
Wizyta w muzeum Przejdź do sklepu
Pomnik z trzema krzyżami na tle chmur.
Mimo pięcioletniego śledztwa i osiemnastoletniego procesu sądowego, podczas którego przesłuchano blisko 1100 świadków i zebrano ogromny materiał dowodowy, masakra, jakiej dopuściły się władze komunistyczne na polskich robotnikach
w grudniu 1970 roku, wciąż pozostaje zbrodnią bez kary…

Krzyż złożony z tabliczek, na których zostały wypisane imiona i nazwiska poległych. powiększ
Krzyż z 1987 r. „Polegli w Grudniu 1970” w Sali BHP Dawnej Stoczni Gdańskiej (Wikimedia)

Kolejną trudność sprawiali świadkowie, którzy mataczyli podczas składania zeznań, bo trudno inaczej nazwać sytuację, gdy byli dowódcy wojskowi zeznają, że nie mieli pojęcia o tym, że w grudniu 1970 roku były ofiary śmiertelne wśród cywilów. 

Prokuratorzy mieli też problem z dotarciem do niektórych świadków, ponieważ przedstawiciele kierowanego nadal przez gen. Floriana Siwickiego MON nie podawali im aktualnych adresów zamieszkania oficerów pacyfikujących Wybrzeże w 1970 roku. 

W kwietniu 1993 roku prok. Siemianowski postawił zarzuty gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu, gen. Stanisławowi Kruczkowi, gen. Mieczysławowi Urbańskiemu, płk. Kazimierzowi Świtale, mjr. Wiesławowi Gopowi i Stanisławowi Kociołkowi. Nie udało się jednak ustalić, kto konkretnie strzelał do manifestantów, i we wrześniu 1993 roku prokuratura wydała postanowienie o częściowym umorzeniu śledztwa. W jego sentencji stwierdzono, że z powodu niewykrycia sprawców umorzono postępowanie wobec milicjantów i żołnierzy, którzy w dniach 15–18 grudnia 1970 roku w Gdańsku, Gdyni, Elblągu i Szczecinie strzelali do manifestantów. Tym samym bezpośredni sprawcy masakry już na wstępie stali się bezkarni. 

Przełom w śledztwie

W październiku 1993 roku minister sprawiedliwości i prokurator generalny Jan Piątkowski odebrał śledztwo Prokuraturze Marynarki Wojennej i przekazał je Prokuraturze Wojewódzkiej w Gdańsku. Kierujący nią prokurator Leszek Lackorzyński powierzył śledztwo prok. Bogdanowi Szegdzie i prok. Maciejowi Schulzowi. Niestety, wgląd w dokumentację zebraną przez prokuraturę wojskową umożliwiono im dopiero pół roku później. Na dodatek w sierpniu 1994 roku prok. Lackorzyński został zawieszony w czynnościach przez nowego postkomunistycznego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Włodzimierza Cimoszewicza. 

W międzyczasie doszło do ważnego przełomu. Jak wspominał prok. Lackorzyński: "W kwietniu 1994 roku nieoczekiwanie pewna osoba, za pośrednictwem dwójki dziennikarzy, przekazała mi akta śledztwa, prowadzonego przez Prokuraturę Rejonową w Gdyni w 1971 roku. Akta te miały zostać zniszczone, ale na szczęście ktoś zdążył je wcześniej wymienić. W aktach były protokoły z sekcji zwłok i pociski wyjęte z ciał zamordowanych robotników. Dowody te obalały podstawową tezę Prokuratury Marynarki Wojennej, że nikt nie strzelał w tłum, a zabici zostali postrzeleni w wyniku rykoszetów". Kule nie miały żadnych zniekształceń, co dowodziło, że nie było tutaj mowy o rykoszetach, lecz o strzelaniu wprost do bezbronnych manifestantów.
Uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku - Włodzimierz Cimoszewicz,  z włosami zaczesanymi do tyłu, w garniturze i krawacie. powiększ
Włodzimierz Cimoszewicz, 2003 r. (Wikimedia)
Dość młody, łysiejący mężczyzna w mundurze Ludowego Wojska Polskiego - Wojciech Jaruzelski. powiększ
Wojciech Jaruzelski, 1968 r. (Wikimedia)

Prokurator wniósł również, aby sąd przesłuchał 1091 świadków. Dość szybko okazało się jednak, że w kwestii masakry grudniowej sądowej machina III RP jest zadziwiająco niewydolna. Jak wspominał prok. Lackorzyński: "Sąd trzykrotnie podejmował próbę zablokowania procesu. Najpierw stwierdził, że akta są niekompletne i chciał zwrócić sprawę do prokuratury. Potem stwierdził, że Jaruzelskiego powinien sądzić sąd wojskowy, a nie cywilny. Na koniec chciał, by Jaruzelski odpowiadał nie przed sądem, a przed Trybunałem Stanu. Za każdym razem dzięki sędziom Sądu Apelacyjnego w Gdańsku decyzję Sądu Wojewódzkiego uchylano". Oskarżeni konsekwentnie nie przyznawali się do winy. W ich zachowaniu nie widać było skruchy, lecz przekonanie, że dobrze wypełnili swój służbowy obowiązek.

Szczególne zainteresowanie opinii publicznej wzbudzał gen. Jaruzelski, który niemal natychmiast zaczął obwiniać za grudniową masakrę swoich byłych zwierzchników i podwładnych. W szczególności tych nieżyjących i niemogących się bronić, czyli Władysława Gomułkę, Józefa Cyrankiewicza, Grzegorza Korczyńskiego i Bolesława Chochę. Jaruzelski przez cały czas starał się też jak najbardziej pomniejszyć swoją rolę w grudniowej masakrze. 

Miesiąc później sąd umorzył postępowanie wobec gen. Jaruzelskiego i płk. Świtały, argumentując, że może ich sądzić tylko Trybunał Stanu. Decyzja ta spotkała się z ostrą krytyką dziennikarki Wiesławy Kwiatkowskiej, która nagłośniła fakt, że tuż przed jej ogłoszeniem prowadzący sprawę sędzia Włodzimierz Brazewicz pojechał do Warszawy na specjalne konsultacje. Ujawienie tej informacji skompromitowało werdykt, który zresztą już w czerwcu 1996 roku został uchylony przez Sąd Apelacyjny w Gdańsku. Sąd Okręgowy poczuł się jednak zniesławiony przez Kwiatkowską. W efekcie wytoczono jej osobny proces, w wyniku którego Sąd Rejonowy w Malborku skazał ją na karę pieniężną i trzy miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. Pikanterii sprawie dodawał fakt, że sędzia Brazewicz wystąpił w procesie dziennikarki jako oskarżyciel posiłkowy i domagał się pozbawienia jej prawa wykonywania zawodu. Tym samym Kwiatkowska już po raz drugi została skazana z powodu Grudnia '70. W okresie stanu wojennego Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni skazał ją bowiem na pięć lat więzienia za zbieranie informacji o grudniowej masakrze. O ile jednak w czasach PRL karanie ludzi za badanie tej tematyki było zrozumiałe, o tyle w III RP zakrawało już wyłącznie na ponurą groteskę.
Skromny nagrobek ze zdjęciem i napisem: „Wiesława Kwiatkowska - Dziennikarka - Serce i talent oddała Gdyni”. powiększ
Grób Wiesławy Kwiatkowskiej na Cmentarzu Witomińskim w Gdyni (Wikimedia)
Prawie zupełnie łysy starzec w ciemnych okularach, w garniturze i krawacie - Wojciech Jaruzelski. powiększ
Wojciech Jaruzelski, 2006 r. (Wikimedia)

Pierwsza rozprawa w Warszawie odbyła się dopiero w październiku 2001 roku. Opóźnienie nie było przypadkowe. Jak stwierdziła Wiesława Kwiatkowska: "Podczas tych dwóch lat oskarżeni występowali o umorzenie postępowania, o zwrot akt prokuraturze, sąd zwracał się do Trybunału Stanu z pytaniem, czy członkowie Rady Ministrów mogą odpowiadać przed sądem powszechnym". Gdy wszystkie wnioski oskarżonych zostały odrzucone, w maju 2001 roku dotychczasowi obrońcy gen. Jaruzelskiego odmówili jego dalszej obrony, stwierdzając, że "stali się przedmiotem nagonki mediów". Po kilkunastu dniach gen. Jaruzelski wystąpił o obrońców z urzędu. Nowi obrońcy generała złożyli z kolei wniosek o odroczenie sprawy z uwagi na potrzebę zapoznania się z olbrzymią dokumentacją procesową. Po pewnym czasie wystąpili jednak z wnioskiem o cofnięcie sprawy do prokuratury.


W trakcie kolejnych rozpraw gen. Jaruzelski wygłaszał długie wyjaśnienia, które jednak nie wnosiły istotnych informacji do sprawy. Mimo przeniesienia procesu do Warszawy oskarżeni nadal często nie stawiali się w sądzie. W 2003 roku prok. Szegda złożył wniosek o zmniejszenie liczby świadków, lecz spotkał się on ze sprzeciwem obrońców generała, którzy zdawali sobie sprawę, że redukcja liczby świadków utrudni im dalsze przedłużanie procesu. 


Skandalem okazał się fakt, że skarżący się wielokrotnie na kłopoty zdrowotne gen. Jaruzelski nie stawił się na rozprawę wyznaczoną w dniu 8 maja 2005 roku, gdyż wyjechał do Moskwy, by uczestniczyć w wielogodzinnych uroczystościach z okazji 60. rocznicy zakończenia II wojny światowej. 

Na początku 2013 roku odbyły się ostatnie rozprawy. Prokuratura domagała się dla oskarżonych kar 8 lat więzienia i 10 lat pozbawienia praw obywatelskich. Adwokaci żądali uniewinnienia. Wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie, który zapadł w kwietniu 2013 roku, zaskoczył większość obserwatorów. Stanisław Kociołek został uniewinniony, a dwaj oficerowie Wojska Polskiego, którzy brali bezpośredni udział w pacyfikacji protestujących robotników w Gdańsku i Gdyni w dniach 16 i 17 grudnia 1970 roku, zostali skazani na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery lata. Skazano ich jednak nie za udział w zabójstwie, lecz za udział w pobiciu ze skutkiem śmiertelnym. Wyrok wzbudził duże kontrowersje i wywołał medialną burzę. Prokuratura zgłosiła apelację, ale w czerwcu 2014 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie podtrzymał wyrok Sądu Okręgowego. Dopiero w kwietniu 2015 roku Sąd Najwyższy uwzględnił kasację wniesioną przez prok. Szegdę i uchylił wcześniejsze wyroki, co otworzyło możliwość dalszego sądzenia Stanisława Kociołka. Wszystko wskazywało na to, że proces będzie toczył się nadal, jednak sprawę zakończyła śmierć Kociołka w październiku 2015 roku. 

Przebieg procesu zaskoczył wielu jego uczestników i obserwatorów, lecz najbardziej chyba krewnych i bliskich zamordowanych w 1970 roku ludzi. To oni bowiem przez czterdzieści pięć lat daremnie czekali na sprawiedliwy wyrok dla sprawców grudniowej masakry. 

 

Piotr Brzeziński 
Płaskorzeźba przedstawiająca cztery postacie kobiece, odwrócone tyłem i pogrążone w żałobie. Nad nimi wyryty fragment wiersza Czesława Miłosza. powiększ
Detal Pomnika Poległych Stoczniowców z cytatem z wiersza Czesława Miłosza (Wikimedia)
1/4

PowiązaneMateriały