Nigdy w historii Polski nie doszło do takich fal migracji jak po II wojnie światowej
czas czytania:

Rozmowa z prof. Marcinem Zarembą
Ogromne zniszczenia, migracje ludności, szabrownictwo, poczucie niepewności i lęku o kolejny dzień. Tak wyglądały pierwsze miesiące po zakończeniu II wojny światowej na ziemiach polskich. W czasie gdy alianci na Zachodzie świętowali upragniony pokój, Polacy próbowali odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości, mierząc się z wyzwaniami niespotykanymi dotąd w historii Polski. Jak przebiegał proces powojennej odbudowy kraju? I czy Polacy rzeczywiście wierzyli w rychły wybuch III wojny światowej? O tym opowiada prof. Marcin Zaremba z Uniwersytetu Warszawskiego.

Whitehall w Londynie – tłumy zgromadzone, aby wysłuchać przemówienia Churchilla i uczcić Dzień Zwycięstwa w Europie, 8 maja 1945 r. (Wikimedia Commons)
Natalia Pochroń: W maju 1945 r. alianci dość hucznie świętowali zakończenie II wojny światowej. W Polsce nastroje chyba nie były tak optymistyczne?
Marcin Zaremba: Najbardziej alianci – mam na myśli głównie Amerykanów i Brytyjczyków – świętowali zakończenie wojny 2 września 1945 r., kiedy Królestwo Japonii podpisało kapitulację. To wtedy na Times Square w Nowym Jorku i na ulicach Londynu zgromadziły się największe tłumy. Niemniej w maju też starali się jakoś uczcić zakończenie wojny, zwłaszcza Brytyjczycy. W Polsce sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana. Pierwszy etap „wyzwolenia” spod okupacji niemieckiej – bo tak niektórzy to postrzegali – rozpoczął się już latem 1944 r. Na terenach wschodniej Polski komuniści zaczęli tworzyć swoje ośrodki władzy, choćby w postaci Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, oczywiście przy wsparciu ponad miliona żołnierzy Armii Czerwonej.
Marcin Zaremba: Najbardziej alianci – mam na myśli głównie Amerykanów i Brytyjczyków – świętowali zakończenie wojny 2 września 1945 r., kiedy Królestwo Japonii podpisało kapitulację. To wtedy na Times Square w Nowym Jorku i na ulicach Londynu zgromadziły się największe tłumy. Niemniej w maju też starali się jakoś uczcić zakończenie wojny, zwłaszcza Brytyjczycy. W Polsce sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana. Pierwszy etap „wyzwolenia” spod okupacji niemieckiej – bo tak niektórzy to postrzegali – rozpoczął się już latem 1944 r. Na terenach wschodniej Polski komuniści zaczęli tworzyć swoje ośrodki władzy, choćby w postaci Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, oczywiście przy wsparciu ponad miliona żołnierzy Armii Czerwonej.
Jak Polacy zareagowali na wkroczenie Armii Czerwonej do Polski?
Zdarzało się, że gdy Sowieci wkraczali do Chełma, Lublina, Rzeszowa czy Białegostoku, mieszkańcy tych miast rzucali kwiaty na radzieckie czołgi, ściskali żołnierzy. Pojawił się entuzjazm, nie tyle z powodu wejścia Armii Czerwonej, bo nikt nie wiedział, z czym się to będzie wiązać, ile z powodu wypędzenia Niemców, których po kilku latach okupacji Polacy postrzegali jako większe zło. Szybko jednak ta początkowa radość minęła. Od października 1944 r. Sowieci na „wyzwolonych” przez siebie terenach nasilali terror wobec podziemia akowskiego, żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, Batalionów Chłopskich – członkowie polskich formacji podziemnych byli internowani, wywożeni na Syberię albo w inne miejsca Związku Radzieckiego.
Zygmunt Klukowski, ordynator szpitala w Szczebrzeszynie, pisał w swoim dzienniku o przeszukaniach domów, łapankach ulicznych, aresztowaniach przez funkcjonariuszy NKWD. To wszystko wzmacniało poczucie niepewności i tymczasowości. Ludzie unikali początkowo angażowania się w politykę czy okazywania wsparcia nowym władzom. Dobrze widać to na przykładzie rolników – na mocy dekretu o reformie rolnej mieli otrzymać ziemię, ale do czerwca 1945 r. przejmowali ją bardzo nieufnie, trudno było doszukiwać się u nich jakiegoś entuzjazmu. Nie wiedzieli, jaka będzie nowa Polska – demokratyczna czy komunistyczna? Czy formujące się ośrodki władzy przetrwają, a może inicjatywę przejmie rząd londyński? Dopóki nie było żadnych oficjalnych postanowień, nikt w Polsce nie wiedział, w jakiej rzeczywistości znajdzie się po wojnie.
Spotkanie Wielkiej Trójki w Jałcie w lutym 1945 r. chyba rozwiało wszelkie nadzieje.
Tak. Chociaż poruszono wówczas wiele wątków, sprawa polska była bez wątpienia jednym z najważniejszych tematów. I nie potoczyła się tak, jak oczekiwali Polacy. Wielu z nich na wieść o ustaleniach konferencji jałtańskiej zaczęło otwarcie mówić o zdradzie ze strony Zachodu.
Słusznie?
Byłbym powściągliwy w formułowaniu zarzutów tego typu. Trzeba pamiętać, że dla Amerykanów Europa Wschodnia nie była priorytetowym obszarem zainteresowania. Rooseveltowi zależało przede wszystkim na ustabilizowaniu sytuacji na świecie, stworzeniu ładu międzynarodowego, powołaniu demokratycznej organizacji, która będzie zrzeszała wszystkie państwa i zapobiegała przyszłym konfliktom zbrojnym. Poza tym alianci zachodni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że najmocniejsze karty w tym regionie ma Józef Stalin, a Polska w tym okresie już się znajdowała w jego strefie wpływów. I że niewiele w związku z tym mogą zrobić. Nie chcieli rozpoczynać kolejnej wojny, więc zgodzili się na taką wizję Polski, jaką zaproponował Stalin. Dla opinii publicznej w Polsce, ale także w Londynie, był to duży cios. Stało się jasne, że – zakładając najbardziej optymistyczny scenariusz – Polska zostanie państwem buforowym między Wschodem a Zachodem, ale pod kontrolą Związku Radzieckiego.
Aresztowanie przywódców Państwa Podziemnego z generałem Okulickim na czele chyba potwierdziło te obawy.
Z całą pewnością. W ten sposób Sowieci nie tylko zgasili nadzieje wielu Polaków, lecz także zagrali na nosie aliantom zachodnim, pokazali im ich słabość. Stalin wysłał sygnał, że może robić na tych ziemiach, co mu się podoba, bez oglądania się na przywódców zachodnich. Z tych wszystkich powodów nastroje w Polsce w maju 1945 r. były mocno wyważone. Oczywiście Polacy cieszyli się z zakończenia wojny, ale bez euforii – z większym entuzjazmem zareagowali na powrót do kraju byłego premiera rządu na uchodźstwie Stanisława Mikołajczyka. Ludzie powitali go niemal jak bohatera narodowego, który przyjechał z Londynu ocalić Polskę. Po konferencji jałtańskiej został on wicepremierem i ministrem rolnictwa w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej – wtedy wspomniana reforma rolna rzeczywiście nabrała tempa. Nie zniwelowało to jednak innych poważnych wyzwań, przed którymi stanęła Polska po wojnie.
Zdarzało się, że gdy Sowieci wkraczali do Chełma, Lublina, Rzeszowa czy Białegostoku, mieszkańcy tych miast rzucali kwiaty na radzieckie czołgi, ściskali żołnierzy. Pojawił się entuzjazm, nie tyle z powodu wejścia Armii Czerwonej, bo nikt nie wiedział, z czym się to będzie wiązać, ile z powodu wypędzenia Niemców, których po kilku latach okupacji Polacy postrzegali jako większe zło. Szybko jednak ta początkowa radość minęła. Od października 1944 r. Sowieci na „wyzwolonych” przez siebie terenach nasilali terror wobec podziemia akowskiego, żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, Batalionów Chłopskich – członkowie polskich formacji podziemnych byli internowani, wywożeni na Syberię albo w inne miejsca Związku Radzieckiego.
Zygmunt Klukowski, ordynator szpitala w Szczebrzeszynie, pisał w swoim dzienniku o przeszukaniach domów, łapankach ulicznych, aresztowaniach przez funkcjonariuszy NKWD. To wszystko wzmacniało poczucie niepewności i tymczasowości. Ludzie unikali początkowo angażowania się w politykę czy okazywania wsparcia nowym władzom. Dobrze widać to na przykładzie rolników – na mocy dekretu o reformie rolnej mieli otrzymać ziemię, ale do czerwca 1945 r. przejmowali ją bardzo nieufnie, trudno było doszukiwać się u nich jakiegoś entuzjazmu. Nie wiedzieli, jaka będzie nowa Polska – demokratyczna czy komunistyczna? Czy formujące się ośrodki władzy przetrwają, a może inicjatywę przejmie rząd londyński? Dopóki nie było żadnych oficjalnych postanowień, nikt w Polsce nie wiedział, w jakiej rzeczywistości znajdzie się po wojnie.
Spotkanie Wielkiej Trójki w Jałcie w lutym 1945 r. chyba rozwiało wszelkie nadzieje.
Tak. Chociaż poruszono wówczas wiele wątków, sprawa polska była bez wątpienia jednym z najważniejszych tematów. I nie potoczyła się tak, jak oczekiwali Polacy. Wielu z nich na wieść o ustaleniach konferencji jałtańskiej zaczęło otwarcie mówić o zdradzie ze strony Zachodu.
Słusznie?
Byłbym powściągliwy w formułowaniu zarzutów tego typu. Trzeba pamiętać, że dla Amerykanów Europa Wschodnia nie była priorytetowym obszarem zainteresowania. Rooseveltowi zależało przede wszystkim na ustabilizowaniu sytuacji na świecie, stworzeniu ładu międzynarodowego, powołaniu demokratycznej organizacji, która będzie zrzeszała wszystkie państwa i zapobiegała przyszłym konfliktom zbrojnym. Poza tym alianci zachodni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że najmocniejsze karty w tym regionie ma Józef Stalin, a Polska w tym okresie już się znajdowała w jego strefie wpływów. I że niewiele w związku z tym mogą zrobić. Nie chcieli rozpoczynać kolejnej wojny, więc zgodzili się na taką wizję Polski, jaką zaproponował Stalin. Dla opinii publicznej w Polsce, ale także w Londynie, był to duży cios. Stało się jasne, że – zakładając najbardziej optymistyczny scenariusz – Polska zostanie państwem buforowym między Wschodem a Zachodem, ale pod kontrolą Związku Radzieckiego.
Aresztowanie przywódców Państwa Podziemnego z generałem Okulickim na czele chyba potwierdziło te obawy.
Z całą pewnością. W ten sposób Sowieci nie tylko zgasili nadzieje wielu Polaków, lecz także zagrali na nosie aliantom zachodnim, pokazali im ich słabość. Stalin wysłał sygnał, że może robić na tych ziemiach, co mu się podoba, bez oglądania się na przywódców zachodnich. Z tych wszystkich powodów nastroje w Polsce w maju 1945 r. były mocno wyważone. Oczywiście Polacy cieszyli się z zakończenia wojny, ale bez euforii – z większym entuzjazmem zareagowali na powrót do kraju byłego premiera rządu na uchodźstwie Stanisława Mikołajczyka. Ludzie powitali go niemal jak bohatera narodowego, który przyjechał z Londynu ocalić Polskę. Po konferencji jałtańskiej został on wicepremierem i ministrem rolnictwa w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej – wtedy wspomniana reforma rolna rzeczywiście nabrała tempa. Nie zniwelowało to jednak innych poważnych wyzwań, przed którymi stanęła Polska po wojnie.
Jakich?
Najważniejsze wiązało się chyba z nowym kształtem terytorialnym. Pod tym względem Polska stała się zupełnie innym krajem niż była przed rokiem 1939. Poza jej granicami znalazły się Lwów i Wilno, które dla wielu były kwintesencją polskości. Pojawiło się wówczas poczucie porażki, straty, a także upokorzenia, złości na władze komunistyczne, że do tego dopuściły. Te w odpowiedzi na to głosiły hasło – powtarzane niemal przez cały okres istnienia Polski Ludowej – o odbudowie lub przyłączeniu Ziem Odzyskanych, zespoleniu starych ziem piastowskich z macierzą. Towarzyszyła temu obietnica uczynienia z Polski państwa jednonarodowego – a to wiązało się z ogromnymi, milionowymi wręcz ruchami ludności, głównie ze wschodniej i centralnej Polski do zachodniej.
Do tego dochodzili Polacy wracający do kraju – przymusowi robotnicy, jeńcy, żołnierze 1. i 2. Korpusu Polskiego, ludzie przebywający w obozach internowania i w przeróżnych zakątkach świata. Nigdy wcześniej na ziemiach polskich nie było tak ogromnych migracji – pod tym względem sytuacja w Polsce w 1945 r. przypominała świat w czasach upadku Imperium Rzymskiego i towarzyszących temu wielkich wędrówek ludów. To pociągało za sobą wiele dramatów, tragedii ludzkich, ale i radości z powrotu do ojczyzny, z jednej strony – nadziei, a z drugiej – niepewności.
Najważniejsze wiązało się chyba z nowym kształtem terytorialnym. Pod tym względem Polska stała się zupełnie innym krajem niż była przed rokiem 1939. Poza jej granicami znalazły się Lwów i Wilno, które dla wielu były kwintesencją polskości. Pojawiło się wówczas poczucie porażki, straty, a także upokorzenia, złości na władze komunistyczne, że do tego dopuściły. Te w odpowiedzi na to głosiły hasło – powtarzane niemal przez cały okres istnienia Polski Ludowej – o odbudowie lub przyłączeniu Ziem Odzyskanych, zespoleniu starych ziem piastowskich z macierzą. Towarzyszyła temu obietnica uczynienia z Polski państwa jednonarodowego – a to wiązało się z ogromnymi, milionowymi wręcz ruchami ludności, głównie ze wschodniej i centralnej Polski do zachodniej.
Do tego dochodzili Polacy wracający do kraju – przymusowi robotnicy, jeńcy, żołnierze 1. i 2. Korpusu Polskiego, ludzie przebywający w obozach internowania i w przeróżnych zakątkach świata. Nigdy wcześniej na ziemiach polskich nie było tak ogromnych migracji – pod tym względem sytuacja w Polsce w 1945 r. przypominała świat w czasach upadku Imperium Rzymskiego i towarzyszących temu wielkich wędrówek ludów. To pociągało za sobą wiele dramatów, tragedii ludzkich, ale i radości z powrotu do ojczyzny, z jednej strony – nadziei, a z drugiej – niepewności.
Ta niepewność wydaje się chyba dominującym doznaniem w tym okresie.
Tak, potęgowały ją kwestie gospodarcze. Podczas okupacji w obiegu w Polsce były pieniądze emitowane przez Bank Emisyjny z Feliksem Młynarskim na czele, tzw. młynarki, oraz reichsmarki. Między lipcem 1944 r. (kiedy powołano Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego) a styczniem 1945 r. pojawiły się dodatkowo ruble. W styczniu 1945 r. władze komunistyczne bez żadnej zapowiedzi i wbrew wcześniejszym deklaracjom dokonały wymiany pieniędzy. Dla dużej części społeczeństwa polskiego był to szok, tym bardziej że proces ten przebiegał bardzo chaotycznie. Władze nie były do niego przygotowane, więc szybko zaczęło brakować im monet, a ludziom pieniędzy, zwracali się więc ku gospodarce naturalnej. Przemarsze Armii Czerwonej zakłóciły jednak wymianę handlową – chłopi nie dowozili żywności do miast, przez co zaczęło jej brakować. A to pociągało za sobą wzrost cen.
Tak, potęgowały ją kwestie gospodarcze. Podczas okupacji w obiegu w Polsce były pieniądze emitowane przez Bank Emisyjny z Feliksem Młynarskim na czele, tzw. młynarki, oraz reichsmarki. Między lipcem 1944 r. (kiedy powołano Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego) a styczniem 1945 r. pojawiły się dodatkowo ruble. W styczniu 1945 r. władze komunistyczne bez żadnej zapowiedzi i wbrew wcześniejszym deklaracjom dokonały wymiany pieniędzy. Dla dużej części społeczeństwa polskiego był to szok, tym bardziej że proces ten przebiegał bardzo chaotycznie. Władze nie były do niego przygotowane, więc szybko zaczęło brakować im monet, a ludziom pieniędzy, zwracali się więc ku gospodarce naturalnej. Przemarsze Armii Czerwonej zakłóciły jednak wymianę handlową – chłopi nie dowozili żywności do miast, przez co zaczęło jej brakować. A to pociągało za sobą wzrost cen.
Do tego doszły oczywiście ogromne zniszczenia powojenne – Polska znalazła się pod tym względem w czołówce krajów europejskich. I nie chodzi tu tylko o Warszawę, wiele miast i wsi zostało spalonych, zniszczonych – zarówno przez Niemców, jak i przez żołnierzy Armii Czerwonej, którzy „wyzwalając” je, jednocześnie plądrowali i niemal równali z ziemią. Jeśli w jakiejś miejscowości Niemcy przemianowali plac albo ulicę, nadając jej imię Adolfa Hitlera, Sowieci nie mieli litości – palili dom po domu, centymetr po centymetrze. Bardzo słabo funkcjonowała też komunikacja, w czasie działań wojennych zniszczone zostały drogi, mosty, dworce kolejowe. Przy tych ostatnich ludzie zresztą nie chcieli się w ogóle osiedlać. Bali się, że jeśli wybuchnie kolejna wojna, w pierwszej kolejności bomby spadną właśnie na dworce.
Rzeczywiście w Polsce zakładano taki scenariusz? Ludzie wierzyli w to, że dojdzie do kolejnego konfliktu zbrojnego?
Trudno stwierdzić, jaki był poziom tych niepokojów, bo nikt nie prowadził wówczas badań, a ludzie niekoniecznie chcieli o tym mówić. Liczne relacje z tamtego okresu pokazują jednak, że rzeczywiście żywiono takie obawy. Wielu Polaków uważało, że sojusz między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią jest tymczasowy, bo w gruncie rzeczy kraje te reprezentują całkiem inne systemy polityczne i wartości. Sądzono, że na dłuższą metę są one nie do pogodzenia i że wybuch konfliktu jest nieunikniony. To przekonanie wzmacniały różne sygnały wysyłane przez władze komunistyczne, na przykład wiosną 1945 r. zarządziły one rejestrację koni, uprzęży, środków transportu, kazały rejestrować się w punktach poborowych, także kobietom. Ludzie odczytywali to jako oznakę przygotowań do nowego konfliktu. Nie była to zresztą jedyna wizja katastroficzna.
Jakie były inne?
Z relacji i wspomnień z tamtego okresu przebijają naprawdę pesymistyczne głosy. Wielu ludzi wracało z obozów czy armii i w miejscu dawnych domów czy budynków publicznych widzieli gruzy i cmentarze. Dopadała ich tzw. choroba ruin – poczucie, że nie da się tego wszystkiego odbudować, że coś bezpowrotnie zniknęło. Do tego dochodziła ogromna trauma i wysoki poziom stresu pourazowego, jeden z najwyższych w Europie – doskonale opisał to w swoich badaniach psycholog Michał Bilewicz. To wszystko sprawiało, że niektórzy ludzie zakładali najgorsze scenariusze.
Momentem przełomowym stało się słynne wystąpienie Winstona Churchilla z 5 marca 1946 r. z Fulton, w którym powiedział o podziale świata żelazną kurtyną. Ostre słowa byłego premiera brytyjskiego, który niejako przypieczętował oddanie Polski w sowiecką strefę wpływów, wywołało w społeczeństwie polskim strach – pojawiały się nawet głosy wieszczące koniec świata. W niektórych relacjach czytałem, że w Krakowie ludzie ustawiali się przed kościołami w kolejkach do spowiedzi. Chcieli duchowo przygotować się na najgorsze. Kiedy nastroje nieco się uspokoiły, w 1948 r. doszło do blokady Berlina – i kolejnych głosów interpretujących to wydarzenie jako zapowiedź III wojny światowej.
Strach był więc naprawdę duży, zwłaszcza na Ziemiach Odzyskanych, bo przecież aż do grudnia 1970 r. nie została formalnie zatwierdzona granica Polski na Odrze i Nysie Łużyckiej, nie było żadnej umowy z Republiką Federalną Niemiec. Ludzie nie wiedzieli, czego się spodziewać.
Ziemie Odzyskane, choć bardziej rozwinięte gospodarczo od odłączonych od Polski Kresów Wschodnich, były po wojnie bardzo zniszczone. Do tego władze osiedlały tam ludzi nieczujących z tym obszarem żadnego związku. Jak przebiegał proces ich integracji z resztą Polski?
Była to niezwykle skomplikowana sprawa. Z pewnością nie wyglądało to tak, jak pokazywano to w wielu filmach z lat sześćdziesiątych – że Polacy przyjeżdżali na Dolny Śląsk, do Gdańska, Kołobrzegu czy Elbląga do pustych domów opuszczonych już przez Niemów. Mimo wysiłków podejmowanych przez władze niemieckie nie udało się wszystkich szybko ewakuować – sytuacja tych Niemców, którzy pozostali, była bez wątpienia najtrudniejsza. Nie objęła ich wymiana pieniędzy, trudno było im znaleźć pracę, a jak już ją mieli – otrzymać za nią wynagrodzenie. Za najmniejsze przewinienie trafiali do specjalnych ośrodków tworzonych dla Niemców i volksdeutschów. Do tego dochodziła ogromna skala przemocy, której dopuszczali się względem nich żołnierze Armii Czerwonej. Zabójstwa, gwałty były na tych ziemiach codziennością.
Dość wspomnieć o kradzieżach i szabrownictwie, które rozwinęły się wówczas na niewyobrażalną skalę. Dopuszczali się ich zarówno Sowieci, jak i Polacy. Przejmowali właściwie wszystko, co się dało – dywany, meble, ubrania, maszyny rolnicze. Świetnie opisał to reżyser i krytyk literacki, Bohdan Korzeniowski, w swoich wspomnieniach „Było, minęło”. Pewnego razu, kiedy był na stacji, zauważył przejeżdżający pociąg. Z jednego z wagonów dochodziły odgłosy przypominające bicie dzwonów. Pochodziły od zegarków, które nakręcone, nagle w jednej chwili zaczęły dzwonić. Rosjanie masowo je zagrabili i wywozili do Rosji, podobnie jak inne „trofea” – tak nazywali przedmioty wówczas skradzione.
Jak wpłynęło to na odbudowę gospodarczą tego regionu?
Nie było to łatwe, ale z czasem, oprócz strachu i niepewności wśród mieszkańców tych ziem pojawił się powojenny entuzjazm, chęć zaczęcia życia na nowo, podjęcia pracy, stabilizacji. Do tego władze komunistyczne, wznoszące na sztandarach hasło o integracji Ziem Zachodnich z Polską, przykładały dużą uwagę do ich odbudowy i rozwoju gospodarczego. Paradoksalnie był to jedyny plan gospodarczy, który udało im się w pełni zrealizować. Stosunkowo szybko przystąpiono do odbudowy Gdańska, Wrocławia, Warszawy. Zajęto się też poszczególnymi sektorami gospodarki, takimi jak rolnictwo czy służba zdrowia.
Niemałą rolę odegrała w tym chyba pomoc ze Stanów Zjednoczonych.
Zdecydowanie, Polska – oprócz Chin – była jej głównym beneficjentem. Dzięki pomocy, którą otrzymała od powołanej w 1943 r. Administracji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy (United Nations Relief and Rehabilitation Administration, UNRRA), na zrujnowanych ziemiach polskich nie doszło do klęski głodu, która pojawiła się chociażby na terenach Ukrainy i Białorusi, pochłaniając około miliona ludzi. Nie wybuchła też żadna epidemia, choć było takie ryzyko – bo do kraju wracało wielu rannych żołnierzy, inwalidów. Do tego trudne warunki życia stwarzały niebezpieczeństwo wybuchu epidemii tyfusu, jak w Niemczech, czy gruźlicy. W ramach pomocy od UNRRA do Polski trafiły penicylina i inne leki, które pomogły zapobiec epidemiom. To kolejne groźne wyzwanie, z którym Warszawa musiała zmierzyć się po wojnie.
Trudno stwierdzić, jaki był poziom tych niepokojów, bo nikt nie prowadził wówczas badań, a ludzie niekoniecznie chcieli o tym mówić. Liczne relacje z tamtego okresu pokazują jednak, że rzeczywiście żywiono takie obawy. Wielu Polaków uważało, że sojusz między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią jest tymczasowy, bo w gruncie rzeczy kraje te reprezentują całkiem inne systemy polityczne i wartości. Sądzono, że na dłuższą metę są one nie do pogodzenia i że wybuch konfliktu jest nieunikniony. To przekonanie wzmacniały różne sygnały wysyłane przez władze komunistyczne, na przykład wiosną 1945 r. zarządziły one rejestrację koni, uprzęży, środków transportu, kazały rejestrować się w punktach poborowych, także kobietom. Ludzie odczytywali to jako oznakę przygotowań do nowego konfliktu. Nie była to zresztą jedyna wizja katastroficzna.
Jakie były inne?
Z relacji i wspomnień z tamtego okresu przebijają naprawdę pesymistyczne głosy. Wielu ludzi wracało z obozów czy armii i w miejscu dawnych domów czy budynków publicznych widzieli gruzy i cmentarze. Dopadała ich tzw. choroba ruin – poczucie, że nie da się tego wszystkiego odbudować, że coś bezpowrotnie zniknęło. Do tego dochodziła ogromna trauma i wysoki poziom stresu pourazowego, jeden z najwyższych w Europie – doskonale opisał to w swoich badaniach psycholog Michał Bilewicz. To wszystko sprawiało, że niektórzy ludzie zakładali najgorsze scenariusze.
Momentem przełomowym stało się słynne wystąpienie Winstona Churchilla z 5 marca 1946 r. z Fulton, w którym powiedział o podziale świata żelazną kurtyną. Ostre słowa byłego premiera brytyjskiego, który niejako przypieczętował oddanie Polski w sowiecką strefę wpływów, wywołało w społeczeństwie polskim strach – pojawiały się nawet głosy wieszczące koniec świata. W niektórych relacjach czytałem, że w Krakowie ludzie ustawiali się przed kościołami w kolejkach do spowiedzi. Chcieli duchowo przygotować się na najgorsze. Kiedy nastroje nieco się uspokoiły, w 1948 r. doszło do blokady Berlina – i kolejnych głosów interpretujących to wydarzenie jako zapowiedź III wojny światowej.
Strach był więc naprawdę duży, zwłaszcza na Ziemiach Odzyskanych, bo przecież aż do grudnia 1970 r. nie została formalnie zatwierdzona granica Polski na Odrze i Nysie Łużyckiej, nie było żadnej umowy z Republiką Federalną Niemiec. Ludzie nie wiedzieli, czego się spodziewać.
Ziemie Odzyskane, choć bardziej rozwinięte gospodarczo od odłączonych od Polski Kresów Wschodnich, były po wojnie bardzo zniszczone. Do tego władze osiedlały tam ludzi nieczujących z tym obszarem żadnego związku. Jak przebiegał proces ich integracji z resztą Polski?
Była to niezwykle skomplikowana sprawa. Z pewnością nie wyglądało to tak, jak pokazywano to w wielu filmach z lat sześćdziesiątych – że Polacy przyjeżdżali na Dolny Śląsk, do Gdańska, Kołobrzegu czy Elbląga do pustych domów opuszczonych już przez Niemów. Mimo wysiłków podejmowanych przez władze niemieckie nie udało się wszystkich szybko ewakuować – sytuacja tych Niemców, którzy pozostali, była bez wątpienia najtrudniejsza. Nie objęła ich wymiana pieniędzy, trudno było im znaleźć pracę, a jak już ją mieli – otrzymać za nią wynagrodzenie. Za najmniejsze przewinienie trafiali do specjalnych ośrodków tworzonych dla Niemców i volksdeutschów. Do tego dochodziła ogromna skala przemocy, której dopuszczali się względem nich żołnierze Armii Czerwonej. Zabójstwa, gwałty były na tych ziemiach codziennością.
Dość wspomnieć o kradzieżach i szabrownictwie, które rozwinęły się wówczas na niewyobrażalną skalę. Dopuszczali się ich zarówno Sowieci, jak i Polacy. Przejmowali właściwie wszystko, co się dało – dywany, meble, ubrania, maszyny rolnicze. Świetnie opisał to reżyser i krytyk literacki, Bohdan Korzeniowski, w swoich wspomnieniach „Było, minęło”. Pewnego razu, kiedy był na stacji, zauważył przejeżdżający pociąg. Z jednego z wagonów dochodziły odgłosy przypominające bicie dzwonów. Pochodziły od zegarków, które nakręcone, nagle w jednej chwili zaczęły dzwonić. Rosjanie masowo je zagrabili i wywozili do Rosji, podobnie jak inne „trofea” – tak nazywali przedmioty wówczas skradzione.
Jak wpłynęło to na odbudowę gospodarczą tego regionu?
Nie było to łatwe, ale z czasem, oprócz strachu i niepewności wśród mieszkańców tych ziem pojawił się powojenny entuzjazm, chęć zaczęcia życia na nowo, podjęcia pracy, stabilizacji. Do tego władze komunistyczne, wznoszące na sztandarach hasło o integracji Ziem Zachodnich z Polską, przykładały dużą uwagę do ich odbudowy i rozwoju gospodarczego. Paradoksalnie był to jedyny plan gospodarczy, który udało im się w pełni zrealizować. Stosunkowo szybko przystąpiono do odbudowy Gdańska, Wrocławia, Warszawy. Zajęto się też poszczególnymi sektorami gospodarki, takimi jak rolnictwo czy służba zdrowia.
Niemałą rolę odegrała w tym chyba pomoc ze Stanów Zjednoczonych.
Zdecydowanie, Polska – oprócz Chin – była jej głównym beneficjentem. Dzięki pomocy, którą otrzymała od powołanej w 1943 r. Administracji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy (United Nations Relief and Rehabilitation Administration, UNRRA), na zrujnowanych ziemiach polskich nie doszło do klęski głodu, która pojawiła się chociażby na terenach Ukrainy i Białorusi, pochłaniając około miliona ludzi. Nie wybuchła też żadna epidemia, choć było takie ryzyko – bo do kraju wracało wielu rannych żołnierzy, inwalidów. Do tego trudne warunki życia stwarzały niebezpieczeństwo wybuchu epidemii tyfusu, jak w Niemczech, czy gruźlicy. W ramach pomocy od UNRRA do Polski trafiły penicylina i inne leki, które pomogły zapobiec epidemiom. To kolejne groźne wyzwanie, z którym Warszawa musiała zmierzyć się po wojnie.
Do dziś mówi się o nich stosunkowo mało – w świadomości społecznej dominują obrazy stworzone przez popkulturę mocno idealizujące ten okres. Dlaczego?
Dla polskich komunistów moment przejęcia władzy był związany z tworzeniem mitu założycielskiego – 22 lipca, oficjalny dzień powołania do życia Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, był obchodzony z wielką pompą jako święto państwowe. Chodziło o to, by pokazać słuszność wyboru komunistów, którzy w sojuszu ze Związkiem Radzieckim rozpoczęli budowę nowej Polski. Opowieści o represjach wobec żołnierzy podziemia i ludności cywilnej, o ogromnej fali szabrownictwa, kradzieży i przemocy nie pasowały do tej narracji, więc je z niej usunięto. Do tego zadziałał mechanizm psychologiczny wyparcia tego, co trudne, niewygodne. Bo jak do opowieści o narodzie „mesjaszu” II wojny światowej, ryzykującym życie dla ratowania Żydów i stawiającym do końca opór agresorom, pasowałyby historie o okradaniu niemieckich cywilów i stosowaniu wobec nich przemocy? Jako społeczeństwo woleliśmy o tym zapomnieć. Skutki tego w pewnym stopniu odczuwamy do dziś.
Dla polskich komunistów moment przejęcia władzy był związany z tworzeniem mitu założycielskiego – 22 lipca, oficjalny dzień powołania do życia Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, był obchodzony z wielką pompą jako święto państwowe. Chodziło o to, by pokazać słuszność wyboru komunistów, którzy w sojuszu ze Związkiem Radzieckim rozpoczęli budowę nowej Polski. Opowieści o represjach wobec żołnierzy podziemia i ludności cywilnej, o ogromnej fali szabrownictwa, kradzieży i przemocy nie pasowały do tej narracji, więc je z niej usunięto. Do tego zadziałał mechanizm psychologiczny wyparcia tego, co trudne, niewygodne. Bo jak do opowieści o narodzie „mesjaszu” II wojny światowej, ryzykującym życie dla ratowania Żydów i stawiającym do końca opór agresorom, pasowałyby historie o okradaniu niemieckich cywilów i stosowaniu wobec nich przemocy? Jako społeczeństwo woleliśmy o tym zapomnieć. Skutki tego w pewnym stopniu odczuwamy do dziś.
Rozmawiała Natalia Pochroń.