Artykuły
Historia współczesna po 1989
II wojna światowa 1939-1945
Społeczeństwo
Wojny
Nauczyciele
Dorośli
Licealiści
Studenci
Musimy ostrzej reagować na „polskie obozy śmierci”
czas czytania:
Z dr Jackiem Młynarczykiem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu rozmawiał Marek Stremecki.
Zdanie prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy o „polskich obozach” to gafa, przejęzyczenie czy coś innego?
Na pewno była to wielka gafa i równocześnie przejęzyczenie. Zwłaszcza w przypadku tak wielkiej uroczystości, podczas której uhonorowano Jana Karskiego przedstawiciela państwa polskiego, który uczynił w zasadzie wszystko, aby poinformować zachodnią opinię publiczną o okropieństwach dokonywanych przez niemiecki, nazistowski reżim w okupywanej Polsce. I akurat w przypadku takiej uroczystości prezydent Stanów Zjednoczonych mówi o „polskich obozach śmierci”. To olbrzymia gafa. Trudno byłoby się jednak dopatrywać znamion czynu celowego.
Skoro tak wypowiada się prezydent państwa, to czy z tego wynika, że tak mówi się powszechnie w Ameryce?
I tak i nie. „Polskie obozy śmierci”, „polskie obozy koncentracyjne”, „polskie getta” czy „nazistowska Polska”, czyli terminy, które znajdują się w obiegu prasowym – jako swoiste skróty myślowe – są stosowane niebezpiecznie często. Czy tak się mówi powszechnie? Pewnie nie. Ale znając znikomy stan świadomości historycznej społeczeństwa nie tylko amerykańskiego czy zachodniego, ale również i naszego, należy się obawiać, że tego rodzaju skróty myślowe doprowadzą do zupełnego wypaczenia – przynajmniej w powszechnym zrozumieniu społeczeństw zachodnich – przebiegu II wojny światowej. Powstała bardzo niebezpieczna sytuacja, w której opiniotwórcze media raz po raz, najczęściej z powodu dziennikarskiego niedbalstwa, mylą często ofiarę ze sprawcą.
Od jakiegoś czasu – wydaje się – reagujemy na „polskie obozy śmierci” pojawiające się w bardzo ważnych mediach na Zachodzie. Czy mimo to jesteśmy mało skuteczni? Czy coś możemy z tym faktem zrobić?
Tak. Jesteśmy bardzo mało skuteczni a tendencja jest niebezpiecznie wzrostowa. Można to zobaczyć najlepiej na stronie internetowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Oglądając ją dowiemy się, że reakcje na „polskie obozy” zaczęły się dopiero od czerwca 2005 roku. Pomimo tego, że minęło już siedem lat, takich „incydentów” nie ubywa, tylko ich przybywa. Mało tego – w ostatnich latach zaczęło ich znacznie przybywać – niestety – po stronie mediów niemieckich. Samo interweniowanie na drodze dyplomatycznej nie wystarczy. Musi wystartować potężna akcja uświadamiająca. Być może muszą być również ostrzejsze reakcje, kierujące tego rodzaju sformułowania, jak „polskie obozy zagłady”, na drogę sądową. Mamy już na tym polu pierwsze próby. W grudniu 2010 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał, że tego rodzaju pomówienia, bo tak trzeba tego typu sformułowania określić, mogą być ścigane przez polską jurysdykcję. Niestety dotyczy to tylko powodów, którzy mają jakiś bardzo ścisły związek z wydarzeniami. Przez to należy rozumieć, że mogą to być albo same ofiary obozów albo ich rodziny. Oczywiście same pozwy, czy nawet skazujące wyroki sądowe, nie wystarczą. Najprawdopodobniej byłoby potrzebne mocne nagłośnione tego rodzaju przypadków, no i przede wszystkim akcja uświadamiająca.
Dzisiaj na żywo słuchałem wystąpienia premiera Donalda Tuska i muszę powiedzieć, że bardzo popieram to, co powiedział. Z jednej strony administracja amerykańska powinna przeprosić za sformułowanie o „polskich obozach śmierci” (w tym również chyba i sam prezydent Stanów Zjednoczonych, gdyż on tę gafę popełnił), a z drugiej należałoby wymóc na administracji amerykańskiej, aby wsparła polskie starania (przynajmniej na amerykańskim rynku medialnym) odnoszące się do prostowania tego kłamstwa. Kłamstwa, gdyż termin „polskie obozy śmierci” trzeba rozpatrywać w kategoriach „kłamstwa oświęcimskiego”. Jest to w pewnym stopniu zafałszowywanie obrazu Zagłady, czyli wyczerpuje znamiona określenia „kłamstwa oświęcimskiego”. Zatem jest to czyn w wielu krajach zachodnich (również w Polsce) karalny. Wypadałoby wszystkim uświadomić, że nie można tego bagatelizować w kategoriach przejęzyczenia (nawet jeśli intencjonalnie jakaś wypowiedź faktycznie przejęzyczeniem była), gdyż podobne wypowiedzi ocierają się o „kłamstwo oświęcimskie” i żadne skróty myślowe są w tej sytuacji nie na miejscu. Należy to uświadomić osobom, które piszą przemówienia, skądinąd zwykle bardzo dobrze wykształconym i bardzo inteligentnym. Wszak z reguły są to często światowej renomy dziennikarze, felietoniści, intelektualiści, którzy często wypowiadają się na temat II wojny światowej, czy na temat Holokaustu itd. Tego rodzaju intelektualne niedbalstwo jest z ich ust absolutnie niedopuszczalne i musimy bardzo głośno o tym mówić.
Uderzyła mnie absolutna niedbałość ze strony ludzi odpowiedzialnych w obrębie ekipy Baracka Obamy za przygotowanie tekstu tego przemówienia. Oznacza to, przekładając to na język polityki, że w tym sztabie albo nie ma ani jednego specjalisty od spraw polskich, albo że ani jeden specjalista od spraw Europy Środkowo-Wschodniej wspomnianego tekst wcześniej nie przeczytał. Jak świadczy to o znaczeniu przypisywanym Polsce przez grono najbliższych współpracowników prezydenta Stanów Zjednoczonych?
Niemcom udało się jakoś spowodować, że nie mówi się o „niemieckich” a o „nazistowskich obozach zagłady”. Jak to zrobili?
O rozróżnienie „Niemcy” a „naziści”, pomiędzy historykami trwa spór od końca wojny. Mianowicie na ile społeczeństwo niemieckie popierało nazistowską politykę wyniszczania przede wszystkim ludności żydowskiej ale po części i narodów słowiańskich Europy Środkowo-Wschodniej. Szukając prawdy historycznej trzeba rozróżnić pomiędzy Niemcami a nazistami choćby z tej racji, że nie wszyscy Niemcy byli nazistami. I to jest perspektywa niemiecka. Inaczej wygląda to jednak ze strony ofiar: tu musimy zauważyć masowość poparcia dla programu narodowych socjalistów wyrażonego w udziale przede wszystkim niemieckich mężczyzn, ale i także niemieckich kobiet, w zaprowadzaniu „porządków nazistowskich” czy to w Polsce, czy na Białorusi, czy na Ukrainie, czy w innych krajach okupowanych. Jeżeli policzyć niesamowitą liczbę ludzi, idącą w setki tysięcy, którzy bezpośrednio brali udział w samym Holokauście, deportacjach, czy egzekucjach ludności słowiańskiej to tutaj to rozróżnienie staje się co najmniej problematyczne. Wyalienowanie więc przymiotnika „nazistowski” od „niemiecki” jest więc wielkim sukcesem nie tylko dyplomacji niemieckiej, ale przede wszystkim niemieckiej polityki historycznej. Przy tym ta właśnie polityka historyczna skierowana jest nie tylko „na zewnątrz” na użytek obcych państw i ich narracji historycznej ale przede wszystkim „do wewnątrz” – do własnych obywateli. To powoduje, że w niemieckich podręcznikach szkolnych czy w prasie nie mówi się o „niemieckich” a tylko o „nazistowskich obozach zagłady” czy obozach koncentracyjnych. Podobnie w przypadku opisywania niemieckiej polityki ludnościowej z okresu II wojny światowej: ona też zawsze jest „nazistowska” a nigdy „niemiecka”. Jest to pewnym stopniu przekaz medialny zmierzający do wyobcowania tych sprawców z obrębu społeczeństwa niemieckiego, do umożliwienia dzisiejszym Niemcom uczucia dumy z własnej przeszłości.
Z drugiej strony trzeba uczciwie powiedzieć, że niemieccy naukowcy zrobili chyba najwięcej na świecie w celu wyjaśnienia i opisania mechanizmów niemieckiego nazistowskiego ludobójstwa podczas II wojny światowej i odpowiedzialnych za nie sprawców. Za przeinaczenia odpowiadają raczej strefa medialna i polityczna, kreująca politykę historyczną na potrzeby doraźne.
Dla porządku należy też zauważyć, że od czasu do czasu również w niemieckiej przestrzeni publicznej rozpętuję się debaty skierowane w odwrotnym kierunku. Wielkie kontrowersje wzbudziły m.in. znana również w Polsce książka Daniela Goldhagena „Gorliwi kaci Hitlera”, obciążająca odpowiedzialnością za Holokaust cały naród niemiecki, czy wystawa Hamburskiego Instytutu Badań Społecznych poświęcona zbrodniom Wermachtu 1941-1945, która była nie tylko żywo dyskutowana, ale niejednokrotnie oprotestowywana i niszczona za pomocą zamachów bombowych. Podobnie ożywione reakcje wzbudziła polsko-niemiecka wystawa na temat zbrodni Wermachtu w 1939 roku w Polsce, przygotowana z jednej strony przez IPN a z drugiej przez Niemiecki Instytut Historyczny w Warszawie.
Polscy dyplomaci i politycy, zamiast kwestionować zasadność prowadzenia polityki historycznej w dobie globalizującego się świata i polskiej przynależności do EU, powinni wziąć przykład ze swych niemieckich kolegów i zawczasu przygotować adekwatne reakcje na podobne incydenty w przyszłości, gdyż w przeciwnym razie będzie do nich dochodziło coraz częściej.
Na pewno była to wielka gafa i równocześnie przejęzyczenie. Zwłaszcza w przypadku tak wielkiej uroczystości, podczas której uhonorowano Jana Karskiego przedstawiciela państwa polskiego, który uczynił w zasadzie wszystko, aby poinformować zachodnią opinię publiczną o okropieństwach dokonywanych przez niemiecki, nazistowski reżim w okupywanej Polsce. I akurat w przypadku takiej uroczystości prezydent Stanów Zjednoczonych mówi o „polskich obozach śmierci”. To olbrzymia gafa. Trudno byłoby się jednak dopatrywać znamion czynu celowego.
Skoro tak wypowiada się prezydent państwa, to czy z tego wynika, że tak mówi się powszechnie w Ameryce?
I tak i nie. „Polskie obozy śmierci”, „polskie obozy koncentracyjne”, „polskie getta” czy „nazistowska Polska”, czyli terminy, które znajdują się w obiegu prasowym – jako swoiste skróty myślowe – są stosowane niebezpiecznie często. Czy tak się mówi powszechnie? Pewnie nie. Ale znając znikomy stan świadomości historycznej społeczeństwa nie tylko amerykańskiego czy zachodniego, ale również i naszego, należy się obawiać, że tego rodzaju skróty myślowe doprowadzą do zupełnego wypaczenia – przynajmniej w powszechnym zrozumieniu społeczeństw zachodnich – przebiegu II wojny światowej. Powstała bardzo niebezpieczna sytuacja, w której opiniotwórcze media raz po raz, najczęściej z powodu dziennikarskiego niedbalstwa, mylą często ofiarę ze sprawcą.
Od jakiegoś czasu – wydaje się – reagujemy na „polskie obozy śmierci” pojawiające się w bardzo ważnych mediach na Zachodzie. Czy mimo to jesteśmy mało skuteczni? Czy coś możemy z tym faktem zrobić?
Tak. Jesteśmy bardzo mało skuteczni a tendencja jest niebezpiecznie wzrostowa. Można to zobaczyć najlepiej na stronie internetowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Oglądając ją dowiemy się, że reakcje na „polskie obozy” zaczęły się dopiero od czerwca 2005 roku. Pomimo tego, że minęło już siedem lat, takich „incydentów” nie ubywa, tylko ich przybywa. Mało tego – w ostatnich latach zaczęło ich znacznie przybywać – niestety – po stronie mediów niemieckich. Samo interweniowanie na drodze dyplomatycznej nie wystarczy. Musi wystartować potężna akcja uświadamiająca. Być może muszą być również ostrzejsze reakcje, kierujące tego rodzaju sformułowania, jak „polskie obozy zagłady”, na drogę sądową. Mamy już na tym polu pierwsze próby. W grudniu 2010 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał, że tego rodzaju pomówienia, bo tak trzeba tego typu sformułowania określić, mogą być ścigane przez polską jurysdykcję. Niestety dotyczy to tylko powodów, którzy mają jakiś bardzo ścisły związek z wydarzeniami. Przez to należy rozumieć, że mogą to być albo same ofiary obozów albo ich rodziny. Oczywiście same pozwy, czy nawet skazujące wyroki sądowe, nie wystarczą. Najprawdopodobniej byłoby potrzebne mocne nagłośnione tego rodzaju przypadków, no i przede wszystkim akcja uświadamiająca.
Dzisiaj na żywo słuchałem wystąpienia premiera Donalda Tuska i muszę powiedzieć, że bardzo popieram to, co powiedział. Z jednej strony administracja amerykańska powinna przeprosić za sformułowanie o „polskich obozach śmierci” (w tym również chyba i sam prezydent Stanów Zjednoczonych, gdyż on tę gafę popełnił), a z drugiej należałoby wymóc na administracji amerykańskiej, aby wsparła polskie starania (przynajmniej na amerykańskim rynku medialnym) odnoszące się do prostowania tego kłamstwa. Kłamstwa, gdyż termin „polskie obozy śmierci” trzeba rozpatrywać w kategoriach „kłamstwa oświęcimskiego”. Jest to w pewnym stopniu zafałszowywanie obrazu Zagłady, czyli wyczerpuje znamiona określenia „kłamstwa oświęcimskiego”. Zatem jest to czyn w wielu krajach zachodnich (również w Polsce) karalny. Wypadałoby wszystkim uświadomić, że nie można tego bagatelizować w kategoriach przejęzyczenia (nawet jeśli intencjonalnie jakaś wypowiedź faktycznie przejęzyczeniem była), gdyż podobne wypowiedzi ocierają się o „kłamstwo oświęcimskie” i żadne skróty myślowe są w tej sytuacji nie na miejscu. Należy to uświadomić osobom, które piszą przemówienia, skądinąd zwykle bardzo dobrze wykształconym i bardzo inteligentnym. Wszak z reguły są to często światowej renomy dziennikarze, felietoniści, intelektualiści, którzy często wypowiadają się na temat II wojny światowej, czy na temat Holokaustu itd. Tego rodzaju intelektualne niedbalstwo jest z ich ust absolutnie niedopuszczalne i musimy bardzo głośno o tym mówić.
Uderzyła mnie absolutna niedbałość ze strony ludzi odpowiedzialnych w obrębie ekipy Baracka Obamy za przygotowanie tekstu tego przemówienia. Oznacza to, przekładając to na język polityki, że w tym sztabie albo nie ma ani jednego specjalisty od spraw polskich, albo że ani jeden specjalista od spraw Europy Środkowo-Wschodniej wspomnianego tekst wcześniej nie przeczytał. Jak świadczy to o znaczeniu przypisywanym Polsce przez grono najbliższych współpracowników prezydenta Stanów Zjednoczonych?
Niemcom udało się jakoś spowodować, że nie mówi się o „niemieckich” a o „nazistowskich obozach zagłady”. Jak to zrobili?
O rozróżnienie „Niemcy” a „naziści”, pomiędzy historykami trwa spór od końca wojny. Mianowicie na ile społeczeństwo niemieckie popierało nazistowską politykę wyniszczania przede wszystkim ludności żydowskiej ale po części i narodów słowiańskich Europy Środkowo-Wschodniej. Szukając prawdy historycznej trzeba rozróżnić pomiędzy Niemcami a nazistami choćby z tej racji, że nie wszyscy Niemcy byli nazistami. I to jest perspektywa niemiecka. Inaczej wygląda to jednak ze strony ofiar: tu musimy zauważyć masowość poparcia dla programu narodowych socjalistów wyrażonego w udziale przede wszystkim niemieckich mężczyzn, ale i także niemieckich kobiet, w zaprowadzaniu „porządków nazistowskich” czy to w Polsce, czy na Białorusi, czy na Ukrainie, czy w innych krajach okupowanych. Jeżeli policzyć niesamowitą liczbę ludzi, idącą w setki tysięcy, którzy bezpośrednio brali udział w samym Holokauście, deportacjach, czy egzekucjach ludności słowiańskiej to tutaj to rozróżnienie staje się co najmniej problematyczne. Wyalienowanie więc przymiotnika „nazistowski” od „niemiecki” jest więc wielkim sukcesem nie tylko dyplomacji niemieckiej, ale przede wszystkim niemieckiej polityki historycznej. Przy tym ta właśnie polityka historyczna skierowana jest nie tylko „na zewnątrz” na użytek obcych państw i ich narracji historycznej ale przede wszystkim „do wewnątrz” – do własnych obywateli. To powoduje, że w niemieckich podręcznikach szkolnych czy w prasie nie mówi się o „niemieckich” a tylko o „nazistowskich obozach zagłady” czy obozach koncentracyjnych. Podobnie w przypadku opisywania niemieckiej polityki ludnościowej z okresu II wojny światowej: ona też zawsze jest „nazistowska” a nigdy „niemiecka”. Jest to pewnym stopniu przekaz medialny zmierzający do wyobcowania tych sprawców z obrębu społeczeństwa niemieckiego, do umożliwienia dzisiejszym Niemcom uczucia dumy z własnej przeszłości.
Z drugiej strony trzeba uczciwie powiedzieć, że niemieccy naukowcy zrobili chyba najwięcej na świecie w celu wyjaśnienia i opisania mechanizmów niemieckiego nazistowskiego ludobójstwa podczas II wojny światowej i odpowiedzialnych za nie sprawców. Za przeinaczenia odpowiadają raczej strefa medialna i polityczna, kreująca politykę historyczną na potrzeby doraźne.
Dla porządku należy też zauważyć, że od czasu do czasu również w niemieckiej przestrzeni publicznej rozpętuję się debaty skierowane w odwrotnym kierunku. Wielkie kontrowersje wzbudziły m.in. znana również w Polsce książka Daniela Goldhagena „Gorliwi kaci Hitlera”, obciążająca odpowiedzialnością za Holokaust cały naród niemiecki, czy wystawa Hamburskiego Instytutu Badań Społecznych poświęcona zbrodniom Wermachtu 1941-1945, która była nie tylko żywo dyskutowana, ale niejednokrotnie oprotestowywana i niszczona za pomocą zamachów bombowych. Podobnie ożywione reakcje wzbudziła polsko-niemiecka wystawa na temat zbrodni Wermachtu w 1939 roku w Polsce, przygotowana z jednej strony przez IPN a z drugiej przez Niemiecki Instytut Historyczny w Warszawie.
Polscy dyplomaci i politycy, zamiast kwestionować zasadność prowadzenia polityki historycznej w dobie globalizującego się świata i polskiej przynależności do EU, powinni wziąć przykład ze swych niemieckich kolegów i zawczasu przygotować adekwatne reakcje na podobne incydenty w przyszłości, gdyż w przeciwnym razie będzie do nich dochodziło coraz częściej.