Czy bez bojowców 1905–1907 roku niepodległość Polski byłaby możliwa?
czas czytania:

Wywiad z pisarzem Wacławem Holewińskim
„Bez wątpienia ta rewolucja zbudowała inny typ Polaka. Tego, który mówił już swoim językiem i potrafił walczyć o swoje prawa pracownicze” – opowiada o rewolucji 1905 roku w Polsce pisarz Wacław Holewiński.
Mateusz Balcerkiewicz: Historia gra ważna rolę w Pańskiej twórczości. Czy czuje się Pan pisarzem historycznym?
Wacław Holewiński: Chyba miałbym kłopot z odpowiedzią na to pytanie. Historia zawsze była moją pasją, z drugiej strony, chyba od wczesnej młodości wiedziałem, że napiszę co najmniej jedną książkę – tę o pułkowniku Wojska Polskiego Tadeuszu Danilewiczu, zmaterializowaną w postaci Lamentu nad Babilonem, tu połączyły się historia, literatura, mój dom rodzinny. Tadeusz Danilewicz był moim stryjecznym dziadkiem. Ale pewnie jest też tak, że bycie świadkiem historii współczesnej i aktywność od roku 1977 w opozycji musiały wywrzeć wpływ na moją późniejszą działalność literacką. Mam też, oczywiście, inne pasje, choćby malarskie, ale one mieszczą się, szczęśliwie, w tym kanonie historycznym. W historii cofam się coraz dalej (oczywiście pomijając moją pierwszą powieść „malarską” o wybitnym malarzu niderlandzkim Jacobie Jordaensie). Byli „Żołnierze Wyklęci”, rewolucja 1905–1907, teraz piszę książkę o Emanuelu Szafarczyku, przywódcy warszawskich sztyletników w okresie powstania styczniowego – swoją drogą, w moim odczuciu, najważniejszego z polskich powstań. Muszę też powiedzieć, że wychowany w kulcie literatury, w kulcie wybitnych pisarzy, miałem do nich trochę nabożny stosunek. Bodaj do szóstej książki, nawet będąc wiceprezesem najważniejszej organizacji polskich pisarzy, Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, nie miałem odwagi powiedzieć o sobie „pisarz”. Mam wrażenie, że zwycięstwo w wojnie polsko-bolszewickiej, którego stulecie w tym roku świętujemy, jest „wielkim nieobecnym” pamięci Polaków o własnej historii XX wieku. Jeśli się jednak nad tym zastanowić, to jeszcze mniej mówi się i pamięta o wydarzeniach związanych z rewolucją 1905–1907 na terenach Polski
Czy pisząc osadzone w realiach rewolucyjnej Warszawy Pogromy chciał Pan zapełnić tę lukę?
Rewolucja 1905–1907 to tak bardzo zapomniany czas przez Polaków… Wie Pan, jeden z moich dziadków był z roku 1895, drugi z 1900. I tak sobie często myślałem – przecież to jest historia na wyciągnięcie ręki, przecież oni, teoretycznie, mogliby mi o tym opowiedzieć (w przypadku dziadka Holewińskiego nie było to możliwe – zabito go w czasie wojny, drugi dziadek, Danilewicz, nie miał tego typu doświadczeń, wychowywał się w majątku daleko, daleko na wschodzie). Dlaczego więc tak mało wiemy o tym czasie? Odpowiedź wydaje się oczywista – te wydarzenia zostały „przykryte” przez dwie wojny światowe z milionami ofiar, wojnę z bolszewikami, odzyskanie przez Polskę niepodległości. A ja zadawałem sobie pytanie: czy bez bojowców 1905–1907 roku w ogóle byłaby możliwość odzyskania niepodległości? I za każdym razem wychodziło mi, że nie, że to mało prawdopodobne, że stopień rusyfikacji, wynarodowienia, przynajmniej w Kongresówce, był tak wielki, że nawet marzenie o jakiejś autonomii wydawało się mało realne. Zapominamy, że nie było polskich szkół, że nie można było w nim nauczać, że wszystkie szyldy musiały być dwujęzyczne, że chcąc robić karierę, trzeba było wejść w struktury państwa rosyjskiego, a jeszcze lepiej zmienić wyznanie. Był jednak jeszcze jeden powód, To konkretni ludzie. Wspaniali, często dziś zapomniani. Kto dziś pamięta o bojowniku Polskiej Partii Socjalistycznej żydowskiego pochodzenia Baruchu Szulmanie, o którym w międzywojniu śpiewano piosenki? Nawet o jednym z przywódców OB PPS. Józefie Montwiłł-Mireckim, straconym na stokach Cytadeli Warszawskiej, już nie pamiętamy. A sądowy obrońca robotników i późniejszy minister spraw zagranicznych Stanisław Patek albo Wanda Krahelska, której pokazowy i zakończony szczęśliwie uniewinnieniem proces skłócił carskie i austriackie prawodawstwo? Przecież oni wszyscy zasłużyli na pomniki. Albo takie postaci jak rosyjski generał Andriej Margrafski. Czy na pewno był wrogiem Polaków? A przecież jako dowódca tajnej policji politycznej musiał zginąć… I jeszcze dylematy, także Piłsudskiego: iść na konfrontację z władzą, strzelać czy tylko organizować się, szkolić, być w gotowości? Co działo się wtedy w znajdującym się pod rosyjskim panowaniem Królestwie Polskim? Królestwo Polskie to stosunkowo niewielki obszar, na którym następowało gwałtowne uprzemysłowienie, to teren, na którym doszło do wielkich przemieszczeń ludności wiejskiej do miast. To także zasiedlanie ich przez ludność żydowską, tzw. litwaków – często nieasymilującą się, nieznającą języka. To czas straszliwej nędzy i budowy wielkich fortun. Gdybyśmy powiedzieli, że to także czas buntu, to trzeba byłoby sprecyzować: głównie społecznego, nie narodowego. Ale w którymś momencie te dwa nurty zlały się w jeden. I bez wątpienia ta rewolucja zbudowała inny typ Polaka. Tego, który mówił już swoim językiem i potrafił walczyć o swoje prawa pracownicze. W innych zaborach rewolucję słychać było o tyle, że ci, którzy ją organizowali, mieli na nią wpływ, często przemieszczali się do Galicji, często też tam uchodzili przed aresztowaniem. Zabór pruski to oddzielna historia, najmniej współgrająca z pozostałymi.
Ignacy Karol Korwin-Milewski, bohater Pana najnowszej książki Oraz wygnani zostali, to postać z zupełnie innego świata niż ten, który był udziałem polskich robotników i chłopów: arystokrata, kolekcjoner obrazów, podróżnik oraz pisarz polityczny, a przy tym ekscentryk i skandalista. Co Pana w nim najbardziej zafascynowało?
Wszystko! Właśnie to, że był tak kolorową, niejednoznaczną postacią, że odżegnując się od polskości, stworzył jednocześnie najwspanialsza kolekcję polskiego malarstwa, że potępiając powstania, chciał tę kolekcję za darmo podarować narodowi, że fundował najwybitniejszym polskim malarzom stypendia, że ratował ich przed głodem, że zamawiał u nich konkretne obrazy, bo przecież będąc po studiach malarskich w Monachium, znał się na malarstwie jak mało kto, że był człowiekiem wielkiej fantazji – właścicielem wyspy na Adriatyku, wspaniałego jachtu kupionego od Habsburga, że dla kaprysu kupił sobie tytuł hrabiowski w Watykanie – był jednocześnie świetnym gospodarzem, człowiekiem interesu umiejętnie i ze szczęściem inwestującym pieniądze. A przy tym, co przecież dla powieściopisarza ważne, także człowiekiem skandalistą, który pojedynkował się, miał kobiet bez liku, stawał jak równy z równym z koronowanymi głowami ówczesnej Europy – nie mając kompleksu urodzenia, majątku, wykształcenia. A intelektualnie…? Daj Panie Boże… Do największych zasług Korwina-Milewskiego należy jego rola mecenasa polskiej sztuki. Co mu zawdzięczamy? Kolekcję, pewnie najwybitniejszą polskiego malarstwa, bo Polska w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku i początkach XX obrodziła w niezwykłe talenty malarskie: Maksymilian i Aleksander Gierymscy, Jan Matejko, Anna Bilińska-Bohdanowiczowa, Franciszek Żmurko, Tadeusz i Zygmunt Ajdukiewiczowie, Teodor Axentowicz, Jacek Malczewski, Wincenty Wodzinowski, Olga Boznańska, Józef Chełmoński, Władysław Czachórski i kilkunastu innych. To są giganci naszej sztuki. I wszyscy oni, może poza Matejką (choć kupił dwa jego wybitne obrazy), byli w „stajni” Korwin-Milewskiego, od wszystkich kupował ich płótna. Często to on poprawiał kompozycję, sugerował zmiany albo wprost zamawiał obraz o konkretnej tematyce. Niestety, kolekcja nie przetrwała do naszych czasów. Jak mówiłem wcześniej, chciał ją oddać za darmo – najpierw Krakowowi, potem Lwowowi. Miał jeden warunek: chciał, aby te miasta dały mu kawałek gruntu, na którym za własne pieniądze wybuduje muzeum do ekspozycji kolekcji. Oba miasta odmówiły… Po odzyskaniu niepodległości chciał ją odsprzedać państwu polskiemu (nie mógł jej już oddać za darmo, prawie cały jego ogromny majątek pozostał na wschodzie, poza granicami Polski). Dostał odpowiedź odmowną: państwo polskie uznało, że nie stać go na zakup… Dziś nawet nie znamy wszystkich obrazów z tej kolekcji, Umiemy zidentyfikować 70–80 z nich. I są to arcydzieła! Trochę przekornie mówię, że wszyscy znamy te obrazy, prawie nikt jednak nie wie, że pochodziły z kolekcji hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Korwin-Milewski miał mocno skonkretyzowane poglądy polityczne, które wyrażał dosadnie, nieraz obraźliwie. Między innymi stał w ostrej opozycji do Romana Dmowskiego i Narodowej Demokracji. Jaką przyszłość dla Polski widział Milewski? To bardzo trudno powiedzieć. Ignacy Korwin-Milewski był awanturnikiem politycznym, człowiekiem, który walczył z całym światem, a jeśli nie miał racji… tym gorzej dla świata. W grę wchodziła też bez wątpienia rywalizacja z młodszym bratem, Hipolitem, posłem do rosyjskiej Dumy. Nie wiem, czy bohater mojej powieści w ogóle zastanawiał się nad możliwością powstania państwa polskiego, raczej widział Polaków z jakimś rodzajem autonomii, ale w ramach cesarstwa rosyjskiego. Był obywatelem świata, kosmopolitą. Znał kilka języków, świetnie się czuł w wielu miejscach Europy, kilkakrotnie zmieniał obywatelstwo. Potępiał polskie powstania, był daleko od Dmowskiego, a jeszcze dalej od Piłsudskiego. Był samorodkiem, także politycznym. A po roku 1918? Pewnie był rozgoryczony, że Polska pozostawiła bolszewikom jego majątki, nie mieszkał zresztą już w Polsce, a na swojej wyspie Świętej Katarzynie. Definitywny koniec polskiej arystokracji przyszedł wraz z nadejściem Armii Czerwonej i reformą rolną w Polsce pod koniec II wojny światowej. Opisywał to m.in. pochodzący z tego środowiska grafik, malarz, artysta i scenograf Franciszek Starowieyski. Czy coś ze świata Milewskiego i Starowieyskiego przetrwało jednak w Polsce do dziś? Bardzo niewiele. Może to, że większość Polaków szuka swoich korzeni właśnie w tej ziemiańskiej przeszłości? Że to wciąż imponuje? Zapominamy tylko, że ten świat to były jednak swoiste oazy: polskości, patriotyzmu, wykształcenia, sztuki. Także tradycji: dobrej i złej. Dziś, jak sądzę, nieliczni z nas przywiązują wagę do miejsca swego urodzenia. Za to wciąż, jak nasi przodkowie, mamy kompleksy wobec Zachodu, Tylko… tylko tu zawsze była Europa!
Wacław Holewiński: Chyba miałbym kłopot z odpowiedzią na to pytanie. Historia zawsze była moją pasją, z drugiej strony, chyba od wczesnej młodości wiedziałem, że napiszę co najmniej jedną książkę – tę o pułkowniku Wojska Polskiego Tadeuszu Danilewiczu, zmaterializowaną w postaci Lamentu nad Babilonem, tu połączyły się historia, literatura, mój dom rodzinny. Tadeusz Danilewicz był moim stryjecznym dziadkiem. Ale pewnie jest też tak, że bycie świadkiem historii współczesnej i aktywność od roku 1977 w opozycji musiały wywrzeć wpływ na moją późniejszą działalność literacką. Mam też, oczywiście, inne pasje, choćby malarskie, ale one mieszczą się, szczęśliwie, w tym kanonie historycznym. W historii cofam się coraz dalej (oczywiście pomijając moją pierwszą powieść „malarską” o wybitnym malarzu niderlandzkim Jacobie Jordaensie). Byli „Żołnierze Wyklęci”, rewolucja 1905–1907, teraz piszę książkę o Emanuelu Szafarczyku, przywódcy warszawskich sztyletników w okresie powstania styczniowego – swoją drogą, w moim odczuciu, najważniejszego z polskich powstań. Muszę też powiedzieć, że wychowany w kulcie literatury, w kulcie wybitnych pisarzy, miałem do nich trochę nabożny stosunek. Bodaj do szóstej książki, nawet będąc wiceprezesem najważniejszej organizacji polskich pisarzy, Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, nie miałem odwagi powiedzieć o sobie „pisarz”. Mam wrażenie, że zwycięstwo w wojnie polsko-bolszewickiej, którego stulecie w tym roku świętujemy, jest „wielkim nieobecnym” pamięci Polaków o własnej historii XX wieku. Jeśli się jednak nad tym zastanowić, to jeszcze mniej mówi się i pamięta o wydarzeniach związanych z rewolucją 1905–1907 na terenach Polski
Czy pisząc osadzone w realiach rewolucyjnej Warszawy Pogromy chciał Pan zapełnić tę lukę?
Rewolucja 1905–1907 to tak bardzo zapomniany czas przez Polaków… Wie Pan, jeden z moich dziadków był z roku 1895, drugi z 1900. I tak sobie często myślałem – przecież to jest historia na wyciągnięcie ręki, przecież oni, teoretycznie, mogliby mi o tym opowiedzieć (w przypadku dziadka Holewińskiego nie było to możliwe – zabito go w czasie wojny, drugi dziadek, Danilewicz, nie miał tego typu doświadczeń, wychowywał się w majątku daleko, daleko na wschodzie). Dlaczego więc tak mało wiemy o tym czasie? Odpowiedź wydaje się oczywista – te wydarzenia zostały „przykryte” przez dwie wojny światowe z milionami ofiar, wojnę z bolszewikami, odzyskanie przez Polskę niepodległości. A ja zadawałem sobie pytanie: czy bez bojowców 1905–1907 roku w ogóle byłaby możliwość odzyskania niepodległości? I za każdym razem wychodziło mi, że nie, że to mało prawdopodobne, że stopień rusyfikacji, wynarodowienia, przynajmniej w Kongresówce, był tak wielki, że nawet marzenie o jakiejś autonomii wydawało się mało realne. Zapominamy, że nie było polskich szkół, że nie można było w nim nauczać, że wszystkie szyldy musiały być dwujęzyczne, że chcąc robić karierę, trzeba było wejść w struktury państwa rosyjskiego, a jeszcze lepiej zmienić wyznanie. Był jednak jeszcze jeden powód, To konkretni ludzie. Wspaniali, często dziś zapomniani. Kto dziś pamięta o bojowniku Polskiej Partii Socjalistycznej żydowskiego pochodzenia Baruchu Szulmanie, o którym w międzywojniu śpiewano piosenki? Nawet o jednym z przywódców OB PPS. Józefie Montwiłł-Mireckim, straconym na stokach Cytadeli Warszawskiej, już nie pamiętamy. A sądowy obrońca robotników i późniejszy minister spraw zagranicznych Stanisław Patek albo Wanda Krahelska, której pokazowy i zakończony szczęśliwie uniewinnieniem proces skłócił carskie i austriackie prawodawstwo? Przecież oni wszyscy zasłużyli na pomniki. Albo takie postaci jak rosyjski generał Andriej Margrafski. Czy na pewno był wrogiem Polaków? A przecież jako dowódca tajnej policji politycznej musiał zginąć… I jeszcze dylematy, także Piłsudskiego: iść na konfrontację z władzą, strzelać czy tylko organizować się, szkolić, być w gotowości? Co działo się wtedy w znajdującym się pod rosyjskim panowaniem Królestwie Polskim? Królestwo Polskie to stosunkowo niewielki obszar, na którym następowało gwałtowne uprzemysłowienie, to teren, na którym doszło do wielkich przemieszczeń ludności wiejskiej do miast. To także zasiedlanie ich przez ludność żydowską, tzw. litwaków – często nieasymilującą się, nieznającą języka. To czas straszliwej nędzy i budowy wielkich fortun. Gdybyśmy powiedzieli, że to także czas buntu, to trzeba byłoby sprecyzować: głównie społecznego, nie narodowego. Ale w którymś momencie te dwa nurty zlały się w jeden. I bez wątpienia ta rewolucja zbudowała inny typ Polaka. Tego, który mówił już swoim językiem i potrafił walczyć o swoje prawa pracownicze. W innych zaborach rewolucję słychać było o tyle, że ci, którzy ją organizowali, mieli na nią wpływ, często przemieszczali się do Galicji, często też tam uchodzili przed aresztowaniem. Zabór pruski to oddzielna historia, najmniej współgrająca z pozostałymi.
Ignacy Karol Korwin-Milewski, bohater Pana najnowszej książki Oraz wygnani zostali, to postać z zupełnie innego świata niż ten, który był udziałem polskich robotników i chłopów: arystokrata, kolekcjoner obrazów, podróżnik oraz pisarz polityczny, a przy tym ekscentryk i skandalista. Co Pana w nim najbardziej zafascynowało?
Wszystko! Właśnie to, że był tak kolorową, niejednoznaczną postacią, że odżegnując się od polskości, stworzył jednocześnie najwspanialsza kolekcję polskiego malarstwa, że potępiając powstania, chciał tę kolekcję za darmo podarować narodowi, że fundował najwybitniejszym polskim malarzom stypendia, że ratował ich przed głodem, że zamawiał u nich konkretne obrazy, bo przecież będąc po studiach malarskich w Monachium, znał się na malarstwie jak mało kto, że był człowiekiem wielkiej fantazji – właścicielem wyspy na Adriatyku, wspaniałego jachtu kupionego od Habsburga, że dla kaprysu kupił sobie tytuł hrabiowski w Watykanie – był jednocześnie świetnym gospodarzem, człowiekiem interesu umiejętnie i ze szczęściem inwestującym pieniądze. A przy tym, co przecież dla powieściopisarza ważne, także człowiekiem skandalistą, który pojedynkował się, miał kobiet bez liku, stawał jak równy z równym z koronowanymi głowami ówczesnej Europy – nie mając kompleksu urodzenia, majątku, wykształcenia. A intelektualnie…? Daj Panie Boże… Do największych zasług Korwina-Milewskiego należy jego rola mecenasa polskiej sztuki. Co mu zawdzięczamy? Kolekcję, pewnie najwybitniejszą polskiego malarstwa, bo Polska w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku i początkach XX obrodziła w niezwykłe talenty malarskie: Maksymilian i Aleksander Gierymscy, Jan Matejko, Anna Bilińska-Bohdanowiczowa, Franciszek Żmurko, Tadeusz i Zygmunt Ajdukiewiczowie, Teodor Axentowicz, Jacek Malczewski, Wincenty Wodzinowski, Olga Boznańska, Józef Chełmoński, Władysław Czachórski i kilkunastu innych. To są giganci naszej sztuki. I wszyscy oni, może poza Matejką (choć kupił dwa jego wybitne obrazy), byli w „stajni” Korwin-Milewskiego, od wszystkich kupował ich płótna. Często to on poprawiał kompozycję, sugerował zmiany albo wprost zamawiał obraz o konkretnej tematyce. Niestety, kolekcja nie przetrwała do naszych czasów. Jak mówiłem wcześniej, chciał ją oddać za darmo – najpierw Krakowowi, potem Lwowowi. Miał jeden warunek: chciał, aby te miasta dały mu kawałek gruntu, na którym za własne pieniądze wybuduje muzeum do ekspozycji kolekcji. Oba miasta odmówiły… Po odzyskaniu niepodległości chciał ją odsprzedać państwu polskiemu (nie mógł jej już oddać za darmo, prawie cały jego ogromny majątek pozostał na wschodzie, poza granicami Polski). Dostał odpowiedź odmowną: państwo polskie uznało, że nie stać go na zakup… Dziś nawet nie znamy wszystkich obrazów z tej kolekcji, Umiemy zidentyfikować 70–80 z nich. I są to arcydzieła! Trochę przekornie mówię, że wszyscy znamy te obrazy, prawie nikt jednak nie wie, że pochodziły z kolekcji hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Korwin-Milewski miał mocno skonkretyzowane poglądy polityczne, które wyrażał dosadnie, nieraz obraźliwie. Między innymi stał w ostrej opozycji do Romana Dmowskiego i Narodowej Demokracji. Jaką przyszłość dla Polski widział Milewski? To bardzo trudno powiedzieć. Ignacy Korwin-Milewski był awanturnikiem politycznym, człowiekiem, który walczył z całym światem, a jeśli nie miał racji… tym gorzej dla świata. W grę wchodziła też bez wątpienia rywalizacja z młodszym bratem, Hipolitem, posłem do rosyjskiej Dumy. Nie wiem, czy bohater mojej powieści w ogóle zastanawiał się nad możliwością powstania państwa polskiego, raczej widział Polaków z jakimś rodzajem autonomii, ale w ramach cesarstwa rosyjskiego. Był obywatelem świata, kosmopolitą. Znał kilka języków, świetnie się czuł w wielu miejscach Europy, kilkakrotnie zmieniał obywatelstwo. Potępiał polskie powstania, był daleko od Dmowskiego, a jeszcze dalej od Piłsudskiego. Był samorodkiem, także politycznym. A po roku 1918? Pewnie był rozgoryczony, że Polska pozostawiła bolszewikom jego majątki, nie mieszkał zresztą już w Polsce, a na swojej wyspie Świętej Katarzynie. Definitywny koniec polskiej arystokracji przyszedł wraz z nadejściem Armii Czerwonej i reformą rolną w Polsce pod koniec II wojny światowej. Opisywał to m.in. pochodzący z tego środowiska grafik, malarz, artysta i scenograf Franciszek Starowieyski. Czy coś ze świata Milewskiego i Starowieyskiego przetrwało jednak w Polsce do dziś? Bardzo niewiele. Może to, że większość Polaków szuka swoich korzeni właśnie w tej ziemiańskiej przeszłości? Że to wciąż imponuje? Zapominamy tylko, że ten świat to były jednak swoiste oazy: polskości, patriotyzmu, wykształcenia, sztuki. Także tradycji: dobrej i złej. Dziś, jak sądzę, nieliczni z nas przywiązują wagę do miejsca swego urodzenia. Za to wciąż, jak nasi przodkowie, mamy kompleksy wobec Zachodu, Tylko… tylko tu zawsze była Europa!
Rozmawiał Mateusz Balcerkiewicz